wtorek, 19 lipca 2016

HA LONG

Podróż do miasta Ha Long trwała cały dzień. Z Sapa wyruszyłyśmy o 8, a do Hanoi dotarłyśmy około 16 (dwie godziny autobus krążył po mieście). Myślałyśmy, że przystankiem końcowym będzie dworzec My Dinh, z którego miałyśmy dojechać do Ha Long. Nic bardziej mylnego. Wylądowałyśmy na jakieś ulicy, 10 km od dworca (sprawdziłyśmy na mapie Google), ale za to wśród tłumu taksówkarzy.

w autobusie sypialnianym, jemy śniadanie


Postanowiłyśmy pojechać na dworzec taksowką, bo bądź, co bądź wiedziałyśmy, że nie powinniśmy zapłacić więcej niż 100 000vnd. Złapałyśmy taksówkarza, upewniłyśmy się, że ma włączony taksometr i ruszyłyśmy w drogę. Po przejechaniu może z kilometra taksówkarz zatrzymał się i powiedział nam, że zawiezie nas na inny dworzec, bo My Dinh jest daleko (ok. 25km). Nie zgodziłyśmy się. Na to on, że kurs będzie nas kosztował 250 000vnd, bo dworzec jest daleko. My znowu, że do dworca jest 10 km i pokazujemy mu mapę Google. On się z tym nie zgadza, więc wkurzone wysiadamy z taksówki i postanawiamy dojechać do dworca autobusem miejskim.
Na dworcu kupujemy bilet do Ha Long (80 000vnd). Autobus już stoi, wszyscy nas popędzają, więc wydaje się nam, że ruszy za 5 min (była godzina 16.55). Szybko lecę do sklepu kupić coś do jedzenia i picia. Wracam do autobusu jest godzina 17.00. Uff zdążyłam. Myślicie, że odjechaliśmy w ciągu pięciu minut? Hmmm. Nie. Czekaliśmy jeszcze 1,5 godziny.
W Ha Long byłyśmy ok. 22. Znowu wyrzucili nas nie wiadomo gdzie, w pobliżu moto taxi. Zaczynamy negocjacje z jednym z nich. Cenę ustalamy, ale okazuje się, że on sam chce nas dwie zawieźć na jednym motorze! Z dwoma dużymi plecakami! Pukamy się w czoło i idziemy w stronę centrum (mamy do przejścia 5 km) licząc na złapanie taksówki. Przeszłyśmy prawie kilometr zanim coś się znalazło.
Jedziemy do centrum (koszt taksówki 85 000vnd) i na miejscu zaczynamy szukać hotelu. Szybko znajdujemy coś za 300 000 vnd, ale postanawiamy szukać dalej. Chodzimy od hotelu do hotelu budząc popłoch wśród personelu, no bo muszą mówić po angielsku. Niestety nic ciekawego nie znajdujemy, bo większość hoteli ma komplet (wiadomo sobota). Jedyne co nam się jeszcze udało znaleźć, to pokój wspólny w hotelu za 5$ od łóżka. Postanawiamy wrócić do pierwszego hotelu, ale nie możemy go znaleźć, więc pozostaje nam tylko to dormitorium. Na szczęście jesteśmy tam same. Na jeden nocleg może być. Nocleg w Ha Long >>>REZERWACJA<<<
Następnego dnia jemy śniadanie gdzieś na ulicy.



W naszym hostelu wykupujemy 4 godzinna wycieczkę po Ha Long zaznaczajac, że nie chcemy żadnych jaskiń i kajaków (koszt 300 000, jaskinia 50 000, a kajaki 100 000). Autobus na przystań ma wyruszyć o 12, więc korzystając z chwili czasu spacerujemy po mieście. Miasto Ha Long nie oferuje nic ciekawego. Jest jakaś pagoda, jest kolejka gondolowa i jakiś punkt widokowy. Nie korzystamy z tych atrakcji. Wracamy do hostelu i czekamy na autobus, który odwiezie nas do portu. O 12.30 przyjeżdża autobus, podróż do portu trwała jakieś pół godziny.
W porcie czekamy godzinę na nie wiadomo na co, potem rozdają nam jakieś bilety i prowadzą na statek. Wyplywamy. Przez godzine pływamy wśród tych górek i znowu przybijamy na jakąś przystań. Każą nam wychodzić. My podejrzewając, że to może być jaskinia, mówimy, że nie chcemy, bo nie wykupiłyśmy biletu. Ci machają ręką i dalej każą nam wychodzić. No to wychodzimy. Rzeczywiście było to wejście do jaskini. Jaskinia to typowa komercja. Ładnie podświetlona, ale w środku masa ludzi, brak tam klimatu. Cieszyłyśmy się, że nie musiałyśmy za to płacić.




Ponownie wchodzimy na łódkę i znowu płyniemy jakąś godzinę. Kolejna przerwa, tym razem na kajaki. Zostajemy na statku. Po jakimś czasie podchodzi do nas obsługa i pyta się z jakiego hotelu jesteśmy. Podajemy nazwę i wtedy zaczyna się problem, bo zorientowali się, że nie powinniśmy wchodzić do jaskini. Przyznajemy im rację, jednocześnie zaznaczajac, że nie chciałyśmy wchodzić i, że głośno o tym mówiłyśmy. Na nic nie zdają się tłumaczenia i każą nam zapłacić. Nie zgadzamy się. Oni jeszcze coś pogadali, my mówimy "no" i na tym się kończy.
Po kajakach czekał na nas jeszcze godzinny powrót do portu i powrót autobusem do hotelu. Cała wycieczka trwała ponad 6 godzin.





Zatoka jest ładna, ale warto pomyśleć jak inaczej zorganizować sobie taki rejs, bo rejsy kupowane w agencji to czysta komercja.
Po powrocie do hostelu postanawiamy zmienić lokum na coś lepszego. Na booking.pl znajdujemy Hotel Party za niecałe 10$. Pokój świetny, wliczone śniadanie. Po zakwaterowaniu idziemy na miasto coś zjeść i poszwędać się po uliczkach. Jest fajnie, bo tego dnia ma być finał Euro 2016. Pełno ludzi, telebimy, występy na żywo. Niestety finał zaczyna się o 2 w nocy, a my o 8 mamy prom na Cat Ba, więc grzecznie idziemy spać.

na ulicach Ha Long







PODSUMOWANIE
Droga z Sapa do Ha Long trwała 14 godzin. Koszt biletów 300000vnd (220 000 z Sapa do Hanoi, 80 000 z Hanoi do Ha Long).
Autobusy wysadzają pasażerów "gdzieś" w mieście. Ani w pobliżu centrum ani w pobliżu dworca, za to w pobliżu wszelkiej maści taksówkarzy 
Miasto Ha Long  - nic ciekawego
Wycieczka na zatokę Ha Long wersja 4h trwa znacznie dłużej, bo dojazdy z/do hotelu do/z portu zajmują ok. 2 h. Ja wiem, że zatoka to takie "must see", ale mnie nie zauroczyła, mimo, że na zdjęciach wygląda cudnie. Koszt 4h wycieczki 300 000 vnd.

środa, 13 lipca 2016

SAPA I OKOLICE

Rezerwacja noclegu w Sapa >>>TUTAJ<<<

Do Sapa dojechałyśmy bardzo wcześnie, bo grubo przed 5. Na szczęście nikt nikogo nie wyrzucał z autobusu i można było sobie pospać. Wstałyśmy dopiero po 2 godzinach. Niestety wciąż lało. Zaraz po wyjściu z autobusu podeszły do nas dwie kobiety z okolicznej wioski i zaproponowały nam dwudniowy treking wraz z wyżywieniem i noclegiem. Początkowa cena tej przyjemności to 30$, ale po krótkich negocjacjach zeszły do 20$. 
Miałyśmy zamieszkać w domu jednej z nich - Chai. Na miejsce motorami odwieźli nas ich mężowie. Dom okazał się być typowym domem mieszkańca plemienia Hmongów z dobudowanymi pomieszczeniami takimi jak np. łazienka. Sam dom był bardzo klimatyczny. Składał się z jednej dużej izby z wydzielonym częściami na trzy łóżka, na palenisko i część "kuchenną". 
Nas ulokowali na górze, gdzie kiedyś, najprawdopodobniej, znajdowało się miejsce, w którym gromadzono zebrane plony. W tej chwili urządzono tam zakątek dla turystów (czytaj legowisko dla turystów). 



Po przyjeździe skorzystałyśmy z łazienki (była ciepła woda!) i udałyśmy się na 4 godzinny odpoczynek. Gdy wstałyśmy zostałyśmy nakarmione typowym śniadaniem dla turystów czyli naleśnikami z bananem oraz jajecznicą. 
Po posiłku ruszyłyśmy na treking. Po paru minutach zaczęło padać i tak z niewielkimi przerwami padało do końca trekingu. Sam treking był bardzo fajny, wioska, pola ryżowe bardzo malownicze. I tylko nasza przewodniczka małomówna. Na szczęście odpowiadała na każde pytania. 
Treking zakończył się po ok. 3 godzinach i to w kompletnej ulewie. 







Po przyjściu do "domu" nasza przewodniczka zabrała się za przygotowanie posiłku, a my oddałyśmy się słodkiemu lenistwu. 
Obiad był bardzo dobry, a to, że jadłyśmy w towarzystwie reszty domowników sprawialo, że czułysmy się nie jak turystki, ale jak domownicy. 
Reszta dnia minęła na praniu (potem się okazało, że to nie był dobry pomysł, bo rzeczy nie schły), próbach logowania się do sieci (bardzo kiepski zasięg) i odpoczynku.


Następnego dnia miałyśmy mieć kolejny dzień trekingu. Po śniadaniu ruszyłyśmy ok. godz. 11. Tym razem naszą przewodniczką byla szwagierka Chai. Na szczescie pogoda nam sprzyjała. Sam treking, niestety, nie był już tak fajny jak ten pierwszego dnia. Jeszcze początek czyli jakieś dwie pierwsze godziny był ciekawy, z fajnymi widokami, ale kolejne dwie, to już było dojście główna drogą do Sapa. 





W Sapa czekała na nas Chai z naszymi plecakami. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko zapłacić za te dwa dni. Po wzięciu pieniędzy nasze dwie panie odwróciły się na pięcie i poszły sobie. Początkowo byłyśmy zdegustowane tą postawą, ale po chwili okazało się, że odeszły tylko na moment, żeby kupić nam coś na pamiątkę. Aga dostała hawtowany portfel, a ja srebrną bransoletkę. I tak miło zakończył się nasz treking :)
Pozostało nam szukanie miejsca na nocleg. Dosłownie po paru minutach podjechał do nas młody chlopak proponując nam nocleg w hotelu swojej rodziny. Aga pojechała z nim sprawdzić jak wygląda pokój. Po paru minutach wróciła i powiedziała, że pokój jest ok. Cena pokoju 10$, udało nam się wytargować 9$ plus naukę na skuterach. 
Po zakwaterowaniu, odświeżeniu zeszłyśmy na dół upomnieć o naszą lekcję skuterową. No i zaczęło się. Najpierw teoria czyli jak zmieniać biegi, gdzie są hamulce itp. A potem Aga zaczęła lekcję praktyczną, bardzo krótką, bo jak chłopaczek zobaczył jak Aga sobie radzi, to uznał, że nie damy rady i kazał nam odpuścić. Nie odpuściłyśmy. Uznałyśmy tylko, że potrzebujemyspokojnego miejsca na naukę, bo główna ulica raczej do tego się nie nadaje. Nasz nauczyciel poradził nam, że możemy się uczyć na stadionie, ale on nas pouczy jutro. Wiedziałyśmy, że to tylko ściema i chce się nas pozbyć. No trudno. Postanowiłyśmy, że jutro same tam pójdziemy i same się nauczymy.


I tak spokojniejsze, udałyśmy się na spacer z zamiarem upolowania czegoś do zjedzenia. 
Spacerując po Sapa trafiłyśmy na targ, gdzie miejscowe kobiety oferowały różne pyszności z grilla. Wprawdzie nie były to karczki czy kiełbaski, ale równie smakowite rzeczy takie, jak jajeczka, ziemniaki, grzybki zawinięte w mięsko, kukurydza itp. My usiadłyśmy w miejscu, gdzie już siedziała grupa Wietnamczyków oraz jakiś turysta, jak później się okazało, z Australii. Towarzystwo było bardzo wesołe i nikomu nie przeszkadzało, że czasami nie rozumieliśmy co mówią ci drudzy :) Najzabawniejsze było to, że jak tylko się dosiadłyśmy Australijczyk powiedział do nas: "jesteście z Polski, prawda?". Zaskoczyło nas to. Dopiero na drugi dzień wpadłyśmy na pomysł, że mógł zauważyć na moim plecaku orzełka z napisem POLSKA. Cwaniaczek ;)





Jedzenie było pyszne, po grzybkach halucynacji nie było. 
Potem jeszcze spacerowałyśmy po Sapa i poszłyśmy spać.
Drugi dzień rozpoczęłyśmy od śniadania, a następnie wypożyczyłyśmy skuter w pobliżu stadionu. I znowu sytuacja się powtórzyła. Pożyczamy skuter, wypożyczający jest miły i sympatyczny do momentu aż się dowiedział, że to jest nasz pierwszy raz. Ale tym razem nie odpuściłyśmy. Dostałyśmy skuter nie pierwszej młodości i znowu Agnieszka ruszała jako pierwsza. zrobiła rundę wokół stadionu, wróciła uśmiechnięta i powiedziała, że to łatwizna. Potem, już samodzielnie, pojechała zatankować i następnie spotkałyśmy się na stadionie. I fakt, jazda na skuterze jest łatwa :) Zrobiłyśmy jeszcze po parę kółek i zdecydowałyśmy się na wycieczkę na wodospady Silver oraz przełęcz Tram Ton Pas (Heaven's Gate) czyli jakieś 15 km od Sapa. 


Pożyczamy drugi skuter i heja :)
Oczywiście pomyliłyśmy drogę i musiałyśmy zawracać. I przy tym zawracaniu zaliczyłam upadek. Zapomniałam, gdzie jest hamulec ;) Na szczęście nic mi się nie stało, jedynie optarłam kolano. A co najbardziej śmieszne, to pierwsza moja myśl, to czy skuter jest cały ;)
No, ale w końcu trafiłyśmy na dobrą drogę i pomalutku dojechałyśmy do Silver Waterfalls. Wejściówka kosztowała nas 30000 vnd. Wodospady są bardzo ładne, a szczególnie w porze deszczowej. 




Potem ruszyłyśmy na kolejny wodospad - Wodospad Miłości. Tym razem wejściówka kosztowała nas 70 000vnd. Początkowo wydawało nam się, że nie warto było za to płacić, ale gdy dotarłyśmy na miejsce, to nie żałowałyśmy ani jednego donga.



I na sam koniec została nam przełęcz. Jest oddalona jakiś 1km od Wodospadu Miłości. Przepiękne miejsce z niesamowitym widokiem. My miałyśmy jeszcze to szczęście, że trafiłyśmy na dobrą widoczność. 




Po sesji zdjęciowej, postanowiłyśmy w tym miejscu coś zjeść, szczególnie, że trafiłyśmy na grilujące panie. Jedzenie było pyszne :)


I tak pozostał nam tylko powrót do Sapa. Wracałyśmy powoli od czasu do czasu zatrzymując się na zdjęcia i przez to nie zdażyłyśmy na nocny autobus do Hanoi :( A, że właśnie zaczął się weekend dla Wietnamczyków, to cena noclegu podskoczyła z 9$ do 14$. Nie miałyśmy wyboru i zgodziłyśmy się. A następnego dnia czekał nas wyjazd nad zatokę Ha Long.



PODSUMOWANIE
Trening po okolicznych wioskach - punkt obowiązkowy. Należy zabrać ze sobą wygodne buty trekkingowe, a w porze deszczowej mieć coś nieprzemakalnego.
Nasze przewodniczki czy polecamy? I tak i nie. Są miłe, mieszkanie w domu Chai pozwala poznać zwyczaje Wietnamczyków, chętnie odpowiadają na pytania. ALE. Nic nie doradzają, treking, zwłaszcza drugiego dnia nie był rewelacyjny. Myślę, że należy od nich więcej wymagać i będzie super.
Warto w Sapa zrobić zakupy, bo te rękodzieło jest śliczne. Pamiętajcie, żeby się targować.
Koniecznie wynająć skuter i wybrać się na przejażdżkę po okolicach.


czwartek, 7 lipca 2016

HANOI

Jak wiecie z poprzedniego wpisu podróż do Hanoi była długa i męcząca, więc, gdy przybyłyśmy na couch postanowiłyśmy parę godzin odpocząć i dopiero późnym popołudniem ruszyłyśmy na miasto. 

ot taka ciekawostka - drzwi wejściowe w wieżowcu naszego coucha


poniedziałek, 4 lipca 2016

ULICA W HANOI

Ekstremalny sport w Hanoi - przejście przez ulicę. Na tej ulicy nikt nas nie przejechał.... o dziwo. Może na filmiku nie wyglada to tak źle, ale widzicie tylko jedną stronę. A ja zostałam ekspertem w przechodzeniu, bo oprócz Agnieszki, holowałam też dwie Wietnamki.

Z OPOLA DO HANOI

I kolejną podróż czas zacząć. W tym roku ruszamy (po rocznej przerwie moją towarzyszką podróży jest Agnieszka) do Wietnamu. Spytacie się dlaczego Wietnam? Odpowiem krótko: bo nie było tanich biletów do Ameryki Pd. ;) Myślałyśmy również o Birmie i Uzbekistanie, ale ostatecznie wybrałyśmy Wietnam. 

Nasza podróż zaczyna się z dwóch różnych miejsc. Agnieszki z Zamościa, a moja z Opola (wiadomo, jak Ola to z Opola ;)) Ja miałam tą przyjemność jechania Pendolino, Agnieszka przeprawiała się busami. Podróż Pendolino to sama przyjemność, chociaż na trasie opóźnienie 30 min, a o gustach Agnieszki nie chce mi się pisać ;)

w Pendolino, strefa ciszy


Z Agnieszką spotkałam się już na lotnisku. Wspólnie się odprawiłyśmy i wsiadłyśmy do pierwszego, tego dnia, samolotu. Pierwszy przystanek - Doha. Tam krótki transfer (miałyśmy niecałą godzinę) i lot do Bangkoku.
W Bkk byłyśmy ok. 13 lokalnego czasu. Złapałyśmy taksówkę i pojechałyśmy na couch. Naszym gospodarzem była przesympatyczna Titima. Po odświeżeniu i dłuższej rozmowie z Titiną i jej synem na temat podróży, polityki, ludziach, jedzeniu itp. ruszyłyśmy na miasto. Początkowo miałyśmy duże ambicje, że pojedziemy na nocny market, ale ostatecznie skończyło się na budce z ulicznym jedzeniem bardzo blisko naszego miejsca zamieszkania. Po posiłku wróciłyśmy na nasz couch. 

elektrycy w Bangkoku mają fantazję

i ponownie zaczynamy od zupy :)

Następnego dnia miałyśmy samolot o 6.10 więc pobudka była wczesna. Dojazd na lotnisko zajął nam jakieś 20 min, ale już na samym lotnisku wszystkie odprawy i kontrole ponad 1,5h, tak, że do samolotu wychodziłyśmy na 10 min. przed odlotem.
Lot był spokojny, bez przygód. Po wylądowaniu załatwiłyśmy sprawy wizowe (promesa załatwiona w Polsce, 1 zdjęcie i 25$) i już miałyśmy "good morning Vietnam" :) 

na lotnisku

Do centrum pojechałyśmy autobusem nr 7 (koszt 70000 d), tam zjadłyśmy nasz pierwszy posiłek w Wietnamie, a stamtąd taksówką (100 000d) do naszego coucha. Tym razem naszym gospodarzem jest Lina.

nasz pierwszy posiłek w Wietnamie. Tutaj tego nie widać, ale zjedzony w towarzystwie, ubiegającego po ziemi, szczura.