Tym razem Aga wstała przede mną, bo miała wyruszyć do jaskini z posażkami Buddow o 8.30. A oczywiście najpierw trzeba zjeść śniadanie, bo jak mi powiedziała dwa dni wcześniej "Polak głodny, Polak zły". Przed wyjazdem do jaskini, jeszcze zdążyła wrócić do naszego pokoju z informacja, ze MUSZE zjeść placuszki, które sprzedaje kobieta za rogiem.
Na koniec mojego samotnego pól dnia ruszyłam do Watu... o jakieś bardzo skomplikowanej nazwie, który znajduje się tuz przy naszej ulicy.
Tak jak was wczoraj informowałam, dzisiaj miał być dzień naszego rozwodu, ale tak się złożyło, że nie trwał długo... niestety ;)
Czyli Aga pojechała i popłynęła do Buddow, a ja ruszyłam na spacer po mieście.
Początkowo miałam poruszać się rowerem, ale zrezygnowałam z tego pomysłu i ruszyłam, jak to mówią moi uczniowie, z buta.
Na początek, oczywiście śniadanie. Skusiłam się na ten placuszek od pani zza rogu. Dobry, chociaż nie powalał na kolana, a potem trafiłam na zupkę. Bardzo dobra. W dodatku siedziałam z tubylcami, co miało swój urok.
A mój spacer po mieście? Na pierwszy ogień poszedł targ. Co ja tam nie widziałam. Pomijając takie standardy jak warzywa, owoce, ubrania i inne duperelki, to sprzedaż mięsa rozkładała na łopatki. Wrażliwe osoby nie powinny tam chodzić. Te roje much powalają, ale ja sobie wmawiam, ze to co jem jest czyste, zdrowe i przechowywane w lodowce... taaaa.
Widziałam też taka ciekawostkę jak sprzedaż żab na pęczki. Czyli te biedne żabki miały na jednej nóżce przywiązany sznurek i były tak wszystkie razem powiązane. Jak jesteś obrońcą zwierząt, to nie zapuszczaj się w te rejony, bo tym bardziej może Cie dobić widok nadziewanych żywych żabek na patyczki od szaszłyków w celu ich późniejszemu grillowaniu i zjedzeniu. Smacznego.
bez drastycznych scen
Potem przeszłam się ulicami Luang Prabang, żeby dojść do mostu bambusowego. Oczywiście przeszłam na druga stronę rzeki (ta przyjemność kosztuje 5000kip). Po drugiej stronie było parę sklepów i oczywiście Wat. Wat jakoś nie powalał, ale pogadałam sobie z Laotańczykiem mieszkającym w Nowej Zelandii.
Wat po rugiej stronie rzeki
takie widoczki sa bardzo czeste na ulicach luang Prabang czyli kura ze swoim potomstwem i wiekszym i mniejszym
inny sposob karmienia Buddy. Pamietacie mrowki z dnia wcorajszego?
A potem z powrotem na właściwą stronę rzeki. I w czasie drogi powrotnej złapał mnie deszcz. Szybko uciekłam do lodziarni. A co będę moknąć ;)
Deszcz jak szybko zaczął padać, tak szybko się skończył.
widok na rzeke
tak wygląda mos bambusowy, czy jest szansa, żeby coś takiego u nas oddano do użytku?
wędkarze z dedykacja dla mojego ojca :)
Na koniec mojego samotnego pól dnia ruszyłam do Watu... o jakieś bardzo skomplikowanej nazwie, który znajduje się tuz przy naszej ulicy.
I tam pozostałam do powrotu Agi.
i parę zdjęć z wycieczki Agnieszki
naleweczki z zawartoscia... i te kraniki :)
wejscie do Watu
i Buddy
tysiace Buddow
Po wymianie wrażeń i przebraniu się Agnieszki (trwało to godzinami!) ruszyłyśmy na obiad. Aga zaszalała tym razem i nie wybrała swojego tradycyjnego ryżu tylko.... uwaga.... makaron. Coż za zmiana. A ja wybrałam znowu jakieś tradycyjne danie z Luang Prabang, którym okazała się zupa podobna w smaku do naszej ogórkowej tylko, ze była z grzybami.
moja zupka
Aga wcinajaca makaron
Po obiedzie pospacerowałyśmy po mieście, znalazłyśmy fajna miejscówkę przy rzece, posiedziałyśmy, pogadałyśmy i dzień się skończył.
spacerujac po miescie
takie specyfiki można znaleźć na nocnym markecie
hamak w tuk-tuku. Wersja de lux
i jak zwykle będzie o to zdjęcie pretensja, ale chcecie takich więcej, nieprawdaż?
tutaj z dziećmi się nie cyndolą, dwuletnie dziecko na murku, a za nią przepaść? komu to przeszkadza?
DZIEŃ 17 - ROZWÓD
Reviewed by olazplecakiem
on
05:47:00
Rating:
Brak komentarzy: