W końcu, po wielu przygodach (>>>TU<<< szczegóły) dojechałyśmy do Hoi An - miasta lampionów i krawców.
Parę informacji o Hoi An (źródła: przewodnik Wiedzy i Życia, strona onet podróże, wikipedia ):
Hoi An jest położone na północnym brzegu rzeki Thu Bon. Od XVI - XVIII w było ważnym portem handlowym przyciągającym kupców z Chin, Japonii, a nawet Europy.
Duże zasługi w pracach konserwatorskich w tym mieście miał polski architekt Kazimierz Kwiatkowski. W latach 90 ubiegłego wieku władze miasta chciały się pozbyć starych, zagrzybionych budynków w centrum i w ich miejsce wybudować bloki mieszkalne. I właśnie temu sprzeciwił się polski architekt. Za namową Kwiatkowskiego centrum odrestaurowano i przystosowano do ruchu turystycznego. I tak w Polsce niemal nieznany, w środkowym Wietnamie jest legendą uwiecznioną na popiersiu w Hoi An i tablicach pamiątkowych w My Son i Hue.
Parę informacji o Hoi An (źródła: przewodnik Wiedzy i Życia, strona onet podróże, wikipedia ):
Hoi An jest położone na północnym brzegu rzeki Thu Bon. Od XVI - XVIII w było ważnym portem handlowym przyciągającym kupców z Chin, Japonii, a nawet Europy.
Duże zasługi w pracach konserwatorskich w tym mieście miał polski architekt Kazimierz Kwiatkowski. W latach 90 ubiegłego wieku władze miasta chciały się pozbyć starych, zagrzybionych budynków w centrum i w ich miejsce wybudować bloki mieszkalne. I właśnie temu sprzeciwił się polski architekt. Za namową Kwiatkowskiego centrum odrestaurowano i przystosowano do ruchu turystycznego. I tak w Polsce niemal nieznany, w środkowym Wietnamie jest legendą uwiecznioną na popiersiu w Hoi An i tablicach pamiątkowych w My Son i Hue.
Idziemy na główna ulicę i tam szukamy noclegu. W planie mamy dwie nocki w Hoi An. Nareszcie w perspektywie mamy wypoczynek, spokój i brak pakowania :) Szukaniem hotelu, jak zwykle, zajmuje się Agnieszka, a ja, jak zwykle, zostaję z plecakami. Po jakiś 20 minutach Aga wraca uśmiechnięta od ucha do ucha z okrzykiem "znalazłam super hotel dla Ciebie - z basenem!". Hmmm... czy mi zależy na basenie? Ale ok, może być, przecież nie będę narzekać ;)
Hotel Thien Nga (15$ za pokój) okazuje się bardzo sympatyczny, z wygodnym, szerokim łóżkiem (niestety znowu tylko jedno). >>>TUTAJ<<< możesz zarezerwować hotel w Hoi An
Po zakwaterowaniu ruszamy w stronę starego miasta. Cel: jedzenie. Ściemnia się, więc od razu zauważamy sklepy z przepięknymi lampionami, z których słynie Hoi An. Nie możemy powstrzymać się od odwiedzenia jednego z takich sklepów, żałując, że są za duże i nie zmieszczą nam się do plecaków. Jakie jest nasze zdumienie, gdy sprzedawczyni pokazuje nam, że lampiony się składają. Postanawiamy kupić kilka na drugi dzień.
W końcu dochodzimy do starego miasta.
Pomału idziemy w stronę marketu. Naprawdę pomału, bo co chwilę się zatrzymujemy. A to widzimy jakiś ciekawy ciuch na wystawie, a to sprzedają jakieś lody, a to jakieś ciekawe picie, ciasteczka itp.
Ale w końcu dochodzimy. Okazało się, że stoiska na markecie już się zamykają, więc przysiadamy się do pierwszego lepszego. Ja zamawiam kalmary, Aga krewetki. Kalmary są pyszne, a krewetki bleee.
Po jedzeniu pomału wracamy do hotelu, obiecując sobie, że jeszcze tam wrócimy na jedzonko :)
Na drugi dzień w planie mamy zwiedzanie, zakupy i lenistwo. No i zakup biletów do Dalat czyli kolejnego punktu naszej wycieczki.
Zaczynamy od... śniadania. Oczywiście idziemy na market. Tym razem wybieramy inne stanowisko i wybieramy potrawy z tego regionu czyli banh bao (white rose) i cao lau. Pyszności :) Całość kończymy soczkiem.
No to czas na zwiedzanie. Samo Hoi An nie słynie z wielu zabytków. Ma urokliwe stare miasto i w sumie to tyle :) No dobra przyznaję, że jest tam parę miejsc, takich jak domy-rury (czyli budowane od czasów dynastii Le bardzo wąskie ok 2 m szerokości, ale bardzo głębokie, bo aż do 80 m domy), chińskie pagody i domy zgromadzeń, świątynie rodowe oraz Japoński Kryty Most, ale w sumie nic nie powala na kolana.
My w planie miałyśmy Most, Dom Tan Ky, oraz Katoński Dom Zgromadzeń. Kupujemy bilet w kasie w pobliżu Japońskiego Mostu za 120 000vnd, który upoważnia do zobaczenia 5 miejsc.
Zaczynamy od symbolu miasta czyli od Japońskiego Mostu nad rzeką Thu Bon, która raczej przypomina ściek, a nie rzekę. Jest ładny (most, nie ściek ;)), w środku jest ołtarz z wizerunkiem Bac De czyli wcielenia taoistycznego Jadeitowego Cesarza. Sam most został zbudowany w 1593 r. przez zamożną japońską wspólnotę kupców. Miał połączyć ich z leżącą dalej na wschód dzielnicą chińską.
Kolejnym punktem jest Kantoński Dom Zgromadzeń. Budynek został wzniesiony w 1786 r przez kupców morskich z wieloma płaskorzeźbami. Główny ołtarz poświęcono generałowi Quan Congowi, którego czerwona twarz jest wśród Chińczyków symbolem lojalności.
Następnie próbujemy znaleźć XVIII wieczny Dom Tan Ky. Idzie nam to kiepsko i dopiero po jakiś 20 minutach kręcenia się w kółko znajdujemy to miejsce. Jest to piętrowy dom kupiecki łączący elementy architektury wietnamskiej, chińskiej i japońskiej. Po obiekcie oprowadza przewodnik. No dobra, to "oprowadza" to za dużo powiedziane. Oprowadzanie polega na tym, że sadzają nas w pierwszym pomieszczeniu, częstują nas herbatą, przewodniczka opowiada o elementach domu i... na tym koniec oprowadzania :) Sam dom jest niewielki składa się z 2 pomieszczeń. Jest ciekawy, ale szału nie ma.
I na tym kończymy zwiedzanie Hoi An. Postanawiamy znaleźć jakieś ciche miejsce, żeby chwilę odpocząć, zjeść lody, czegoś się napić. Znajdujemy takie miejsce w bocznej uliczce. Siedzimy przez dłuższą chwilę i odpoczywamy :)
Idziemy na market w wiadomym celu, a po drodze wstępujemy do agencji turystycznych i pytamy się o bilet do Dalat. Drożyzna. W dodatku wszystkie miejsca są już wykupione! To chyba jakiś żart. Postanawiamy, na drugi dzień, znaleźć dworzec autobusowy, bo jesteśmy przekonane, że MUSI być jakiś lokalny tani przejazd.
Na markecie jemy kolację, wypijamy kolejny pyszny soczek i posilone znowu łazimy po sklepach w Hoi An :) I tak do wieczora :)
Kolejny dzień. Dzień zaczynamy od śniadania. tym razem kupujemy słynne wietnamskie kanapki w ulicznej budce. Pychota. Pikantna, ale pyszna :)
No i czas zacząć szukać dworzec autobusowy. Optymistycznie myślimy, że będzie tam, gdzie nas wyrzucono z autobusu dwa dni temu. Nic bardziej mylnego. No to włączamy google maps i szukamy. Droga prowadzi nas jakimiś opłotkami i polami, ale w końcu docieramy. Niestety, gdy pytamy się o Dalat, to każdy odpowiada, że nie ma takich autobusów :( Więc pozostają nam agencje. No cóż.
Wracamy do centrum, po drodze, w mijanych, homestayach pytamy się o nocleg. Miejsca są przepiękne, niestety dużo powyżej naszego limitu. No cóż, znowu pozostaje nam skorzystać z booking.com. Tam rezerwujemy kolejny nocleg. Wracamy do hotelu, zabieramy nasze plecaki, łapiemy taksówkę i jedziemy do naszego homestayu o Countryside Garden Homestay (>>>FB<<<). Dostajemy pokój (12$ za pokój). Spodziewałyśmy się czegoś lepszego, ale w sumie nie jest źle. Minusy, to nieściekająca woda w łazience i odległość od centrum. No cóż... jeden dzień przeżyjemy.
Po zakwaterowaniu, rowerami ruszamy w stronę starego miasta. A tam, jak zwykle, shopping, jedzenie i ogólne nic nie robienie :)
W agencji turystycznej Huynh Sau kupujemy bilety na nocny autobus do Dalat oraz wycieczkę do My Son z zachodem słońca i powrotem statkiem. Osobiście ten zachód słońca mnie nie kręcił (uraz z Indonezji >>>KLIK<<<), ale przemawiało do mnie to, że nie będziemy zwiedzać w upale.
Jeszcze przez chwile pokręciłyśmy się po starym mieście (uwielbiam te uliczki) i wróciłyśmy do "domu". Wiadomo nazajutrz czekało nas wczesne wstawanie.
Nazajutrz ruszamy do My Son. Więcej >>>TUTAJ<<<
Po powrocie z My Son idziemy na nasz ulubiony market, aby coś zjeść i wypić nasz ulubiony soczek (już po raz ostatni :( ). Następnie odbieramy nasze zamówione towary czyli Agnieszka buty, a ja torebkę. I taksówką wracamy do naszego homestay'u.
Pakujemy się (jak ja tego nie lubię) i późnym popołudniem ruszamy w stronę Dalat (oczywiście wyjazd z godzinnym opóźnieniem czyli standard ;))
PODSUMOWANIE
pierwsze lampiony
stare miasto
miasto krawców :)
i nie tylko
przysmaki:
lody
ciasteczka
jakiś dziwny napój
nasze pierwsze stoisko na markecie...
... i pierwsze jedzenie :)
Zaczynamy od... śniadania. Oczywiście idziemy na market. Tym razem wybieramy inne stanowisko i wybieramy potrawy z tego regionu czyli banh bao (white rose) i cao lau. Pyszności :) Całość kończymy soczkiem.
biała róża
cao lau
mniam :)
No to czas na zwiedzanie. Samo Hoi An nie słynie z wielu zabytków. Ma urokliwe stare miasto i w sumie to tyle :) No dobra przyznaję, że jest tam parę miejsc, takich jak domy-rury (czyli budowane od czasów dynastii Le bardzo wąskie ok 2 m szerokości, ale bardzo głębokie, bo aż do 80 m domy), chińskie pagody i domy zgromadzeń, świątynie rodowe oraz Japoński Kryty Most, ale w sumie nic nie powala na kolana.
My w planie miałyśmy Most, Dom Tan Ky, oraz Katoński Dom Zgromadzeń. Kupujemy bilet w kasie w pobliżu Japońskiego Mostu za 120 000vnd, który upoważnia do zobaczenia 5 miejsc.
bilecik
i plan
Zaczynamy od symbolu miasta czyli od Japońskiego Mostu nad rzeką Thu Bon, która raczej przypomina ściek, a nie rzekę. Jest ładny (most, nie ściek ;)), w środku jest ołtarz z wizerunkiem Bac De czyli wcielenia taoistycznego Jadeitowego Cesarza. Sam most został zbudowany w 1593 r. przez zamożną japońską wspólnotę kupców. Miał połączyć ich z leżącą dalej na wschód dzielnicą chińską.
wejście
ołtarzyk
Kolejnym punktem jest Kantoński Dom Zgromadzeń. Budynek został wzniesiony w 1786 r przez kupców morskich z wieloma płaskorzeźbami. Główny ołtarz poświęcono generałowi Quan Congowi, którego czerwona twarz jest wśród Chińczyków symbolem lojalności.
w Kantońskim Domu Zgromadzeń
Następnie próbujemy znaleźć XVIII wieczny Dom Tan Ky. Idzie nam to kiepsko i dopiero po jakiś 20 minutach kręcenia się w kółko znajdujemy to miejsce. Jest to piętrowy dom kupiecki łączący elementy architektury wietnamskiej, chińskiej i japońskiej. Po obiekcie oprowadza przewodnik. No dobra, to "oprowadza" to za dużo powiedziane. Oprowadzanie polega na tym, że sadzają nas w pierwszym pomieszczeniu, częstują nas herbatą, przewodniczka opowiada o elementach domu i... na tym koniec oprowadzania :) Sam dom jest niewielki składa się z 2 pomieszczeń. Jest ciekawy, ale szału nie ma.
Dom Tan Ky i tłumy turystów
I na tym kończymy zwiedzanie Hoi An. Postanawiamy znaleźć jakieś ciche miejsce, żeby chwilę odpocząć, zjeść lody, czegoś się napić. Znajdujemy takie miejsce w bocznej uliczce. Siedzimy przez dłuższą chwilę i odpoczywamy :)
czas na odpoczynek
Idziemy na market w wiadomym celu, a po drodze wstępujemy do agencji turystycznych i pytamy się o bilet do Dalat. Drożyzna. W dodatku wszystkie miejsca są już wykupione! To chyba jakiś żart. Postanawiamy, na drugi dzień, znaleźć dworzec autobusowy, bo jesteśmy przekonane, że MUSI być jakiś lokalny tani przejazd.
Na markecie jemy kolację, wypijamy kolejny pyszny soczek i posilone znowu łazimy po sklepach w Hoi An :) I tak do wieczora :)
tego nie miałyśmy w planie, ale okazało się ciekawym miejscem
tak się zwiedza z Agnieszką - zdechlak ;)
i znowu łazimy po sklepach ;)
Hoi An nocą i tłumy turystów
Japoński Most nocą
a nad rzeką takie cuda ;)
kobieta sprzedająca lampiony
zakochani...
...na każdym kroku
a na moście... tłumy, tłumy, tłumy
Kolejny dzień. Dzień zaczynamy od śniadania. tym razem kupujemy słynne wietnamskie kanapki w ulicznej budce. Pychota. Pikantna, ale pyszna :)
No i czas zacząć szukać dworzec autobusowy. Optymistycznie myślimy, że będzie tam, gdzie nas wyrzucono z autobusu dwa dni temu. Nic bardziej mylnego. No to włączamy google maps i szukamy. Droga prowadzi nas jakimiś opłotkami i polami, ale w końcu docieramy. Niestety, gdy pytamy się o Dalat, to każdy odpowiada, że nie ma takich autobusów :( Więc pozostają nam agencje. No cóż.
tym razem czas na wietnamskie kanapki
i piękne widoki w drodze na dworzec
Po zakwaterowaniu, rowerami ruszamy w stronę starego miasta. A tam, jak zwykle, shopping, jedzenie i ogólne nic nie robienie :)
ruszamy do centrum
a tam:
spacery
tak wygląda rzeka zakochanych w dzień
wizyty na markecie :)
takie dobre ;)
próbowanie lokalnej kuchni
i innych smakołyków :)
W agencji turystycznej Huynh Sau kupujemy bilety na nocny autobus do Dalat oraz wycieczkę do My Son z zachodem słońca i powrotem statkiem. Osobiście ten zachód słońca mnie nie kręcił (uraz z Indonezji >>>KLIK<<<), ale przemawiało do mnie to, że nie będziemy zwiedzać w upale.
Jeszcze przez chwile pokręciłyśmy się po starym mieście (uwielbiam te uliczki) i wróciłyśmy do "domu". Wiadomo nazajutrz czekało nas wczesne wstawanie.
Nazajutrz ruszamy do My Son. Więcej >>>TUTAJ<<<
Po powrocie z My Son idziemy na nasz ulubiony market, aby coś zjeść i wypić nasz ulubiony soczek (już po raz ostatni :( ). Następnie odbieramy nasze zamówione towary czyli Agnieszka buty, a ja torebkę. I taksówką wracamy do naszego homestay'u.
Pakujemy się (jak ja tego nie lubię) i późnym popołudniem ruszamy w stronę Dalat (oczywiście wyjazd z godzinnym opóźnieniem czyli standard ;))
z właścicielką (?) naszego homestay'u
PODSUMOWANIE
- Hoi An - miasto krawców i lampionów z urokliwym starym miastem. Czy jest tam coś więcej? Nie wiem, jakoś niczego więcej nie szukałyśmy.
- Bilet wstępu na atrakcje starego miasta 120 000 vnd. Upoważnia do odwiedzenia 5 miejsc
- Warto zrobić tam zakupy! Można zrobić torebki, buty na zamówienie. Wystarczy pokazać zdjęcie tego, co chcemy mieć.
- Miasto bardzo turystyczne, wręcz zapchane turystami (szczególnie wieczorem), więc ceny nie są najniższe i ciężko się targować. Może poza sezonem jest lepiej.
- Znaleźć czas na My Son, bo warto. Cena wycieczki z lokalnego biura 200 000 vnd.
- Iść na market i tam próbować lokalnej kuchni. Warto korzystać z różnych stanowisk. Nie zamawiać krewetek! są okropne. Na stanowisku 27 zamówić Set Pot, ale nie zamawiać soku. Pyszne soki są na stanowisku 70 (nasz ulubiony to mixed)
- Lokalne potrawy to Banh bao czyli pierożki z cienkiego ryżowego ciasta z mięsnym (może być to krewetka) nadzieniem oraz Cao Lau czyli grube nitki z ryżowego makaronu podane z pysznym sosem z warzywami i cienko pokrojoną wieprzowiną. Ceny tych dań na markecie 20 000 - 30 000 vnd.
HOI AN
Reviewed by olazplecakiem
on
14:42:00
Rating:
Czuję, że wróciłabym jeszcze bardziej okrągła niż jestem ;D Krewetki wprost uwielbiam, a tu widzę, że pierożki z krewetką ...omomomom! Lampiony przepiękne !
OdpowiedzUsuńjedzenie wygląda całkiem OK (chociaż nie wiem, czy by mi smakowało - rzadko jem taką kuchnię), a samo miejsce... moim zdaniem jest ładne, ale nie jakieś powalające :)
OdpowiedzUsuńkuchnia azjatycka jest najlepsza na świecie! A Hoi An jest urocze i warto spędzić tam kilka dni :)
UsuńChciałabym tam być z wami, włóczyć się nocą po ulicach i oglądać wystawy. Te lampiony przyprawiają o zawrót głowy. A jedzenie azjatyckie uwielbiam
OdpowiedzUsuńTe kolorowe lampiony jednak mają swój niepowtarzalny urok :)
OdpowiedzUsuńPiękna, kolorowa i niezwykle smaczna Azja! Aż chce się wrócić! Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńZ wielkim zainteresowaniem czytam wszystkie wpisy, w których pojawia się jedzenie, a u Was wygląda ono bardzo zachęcająco :) chciałam zapytać o jedno zdjęcie, to z lodami, z wieloma kubeczkami w dużej misie - czy ta misa to coś w rodzaju lodówki/zamrażarki? :)
OdpowiedzUsuńto był taki pojemnik z lodem. W lód były wetknięte metalowe"rurki", do których wlewało się sok, który po chwili zamarzał
UsuńHoi An jest przeurocze! Te kolorowe świątynie, zabytkowe domy, lampiony... Prawdziwy raj dla miłośników fotografowania. No i, jak to w Wietnamie, doskonała kuchnia. Miło powspominać :)
OdpowiedzUsuń15 usd za pokoj w hoteliku z dostępem do basenu to niezła cena. Też bym brała :)
OdpowiedzUsuńdlatego długo się nie zastanawiałyśmy :)
UsuńTeż bardzo chętnie przygarnęłabym kilka takich lampionów. Już nawet układam je w wyobraźni na balkonie :)
OdpowiedzUsuńtaaak, moje też będą miały swoje miejsce na tarasie. Ot taka namiastka Wietnamu w ogrodzie :)
UsuńCo za historia z tym architektem z Polski! Ciekawe jak on się znalazł w tym Wietnamie. Na początku trochę mnie to zdziwiło ale po chwili stwierdzam, że przecież Polaków można spotkać wszędzie, na całym świecie i to w najmniej nieoczekiwanym momencie :)
OdpowiedzUsuńKazimierz Kwiatkowski był archeologiem, który pomagał odbudować wietnamskie zabytki zniszczone w czasie wojny.
Usuńwięcej: https://pl.wikipedia.org/wiki/Kazimierz_Kwiatkowski
Jednak lampiony robią klimat :) niby w londyńskim Soho wyglądają ładnie, w warszawskich Łazienkach niegorzej, ale jednak po Twoim wpisie widzę, że dopiero w Japonii czuć, że to nie instalacja, a integralna część otoczenia. Pięknie!
OdpowiedzUsuńUWIELBIAM Hoi An <3. Jadłyście najlepsze banh mi w Wietnamie ;)?
OdpowiedzUsuńWidzę parę ciekawych podobieństw do Maroka: lampiony, świeży soczek na śniadanie.. tylko to jedzenie wietnamskie jakieś lepsze sie wydaje 😊
OdpowiedzUsuńZaciekawiły mnie te domy-rury, generalnie jestem przyzwyczajona do wąskiej zabudowy w Wietnamie, wynikającej z potrzeby dostępu do ulicy, bo kto ma dostęp ten handluje :) Hoi An nie miałam okazji zobaczyć, byłam tylko w Hanoi, Ha Long i Sajgonie, ale dzięki Twojemu postowi trochę jakbym tam była :) Narobiłam sobie tylko smaka na wietnamskie jedzenie :P
OdpowiedzUsuńAle smaki! Tam mnie jeszcze nie było, ale to wszystko brzmi kusząco! Znajomi własnie wrócili z Wietnamu i sporo opowieści usłyszeliśmy. Własnie myslimy, by urlop tam spędzić, jesli uda się zlapac tanie bilety.
OdpowiedzUsuń